Publikujemy wspomnienia ukraińskich uchodźczyń wojennych w Polsce

Napisała do nas Pani doktor Jolanta Piekarska – językoznawczyni, nauczycielka języka polskiego jako obcego, członkini stowarzyszenia Kobiety w Centrum. Mianowicie Pani doktor wraz z Stowarzyszeniem Kobiety w Centrum, Oddział Kujawsko-Pomorski zorganizowała konkurs literacki na wspomnienia ukraińskich uchodźczyń wojennych
Książka „Rok w Polsce” to zbiór trzynastu prac nadesłanych na konkurs. Prac o ogromnym ładunku emocjonalnym, mających jednocześnie charakter dokumentu.
Serdecznie polecamy tę pasjonującą lekturę, którą można tutaj pobrać w całości.
W naszym Laboratorium będziemy publikować wszystkie nagrodzone prace, które znajdują się w książce.
Natalia Filkova
Minął rok
Często wspominam ostatnie dni „DO” – pamiętam, jak zima powoli zaczęła ustępować ze swoich pozycji, a wiosna wzięła ziemię w ramiona. W ogródku kwiatowym w pobliżu domu zakwitły pierwsze kwiaty: tulipany, żonkile. No i przebiśniegi. Niby takie bezbronne i malutkie, ale w rzeczywistości silne i nieustraszone. Podziwiałam je każdego dnia i nie mogłam się doczekać, kiedy wiosna w pełni przejmie władzę, a ziemia obudzi się z zimowego snu. Na parapecie zakiełkowały już petunie, pierwiosnki, portulaka. Nabierały sił, żeby wraz z nadejściem ciepła można było rozsady wysadzić, i żeby jak najszybciej kwiaty zaczęły zachwycać przechodniów pięknymi kolorami. Czułam się szczęśliwa.
Prawda, martwiłam się wiadomościami, czasami miałam niepokojące sny. Do ostatniej chwili chciałam jednak wierzyć, że nic nie przeszkodzi mojemu szczęściu, choć zdecydowanie czułam, że będzie wojna. Jakieś dwa tygodnie przed rozpoczęciem inwazji nie spałam, złe przeczucia obudziły mnie w środku nocy i nie pozwoliły zasnąć aż do rana. Ale powiem otwarcie – ani przez chwilę nie myślałam dokąd uciekać, jeśli…
Tego dnia też wstałam wcześniej. Dzieci jeszcze spały, a ja, parząc poranną kawę, zastanawiałam się, w co się ubrać i czy pogoda pozwoli synkowi dojechać na hulajnodze do przedszkola. Głowę zaprzątały mi codzienne poranne myśli, takie, które krążą po zaspanej głowie matki dwójki dzieci na początku roboczego tygodnia.
I wtedy przyszła ona… Głośno waliła w szyby i trzęsła ziemią pod stopami tak mocno, że zamarłam ze strachu. Potem znowu i znowu. Co zaskakujące, dzieci spały słodko jak zwykle.
W mojej głowie pojawiło się wiele znaków zapytania. Wiedziałam, że nie wolno wychodzić z bezpiecznych miejsc, i to, że trzeba ukrywać się w schronach przeciwlotniczych (nie było ich wprawdzie w pobliżu, ale była piwnica). Znałam też zasadę dwóch ścian. Ale nie rozumiałam, co oznacza wojna. Czy po mojej ulicy będą jeździć czołgi, czy samoloty zrzucą bomby na domy, czy też na początku wojny zostaną wystrzelone bomby atomowe? Chodziły mi po głowie różne myśli. Wyobraziłam sobie nawet wielką eksplozję niszczącą wszystko na swojej drodze i różne tego typu rzeczy.
Patrząc na moje dzieci, które wczoraj zasnęły po bajce ze szczęśliwym zakończeniem, nie wiedziałam, czy powinnam je obudzić, czy też, jeśli straszny wybuch nastąpi właśnie teraz, lepiej, by spały i nie czuły nawet odrobiny strachu.
Na szczęście wojny nie zaczynają się od wybuchów nuklearnych. Zadzwoniłam do mojego dyrektora i zapytałam, czy muszę iść do pracy. Ale nikt nic nie wiedział. Napisali z przedszkola, żeby zostawić dzieci w domu. Dziwnie było planować mój pierwszy dzień wojny…
Znalazłam siłę, żeby wytłumaczyć dzieciom, że wojna się zaczęła, ale one nie mają się czego bać, bo nas obronią odważni, silni superbohaterowie – nasi żołnierze. Wystarczy, że będą mnie słuchać, a wszystko będzie dobrze. Dzieci poczuły się bezpieczne. Nie płakały i nie bały się. Całkowicie mi zaufały.
Sobie tak prosto wytłumaczyć nie mogłam. Wiedziałam, że na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za dwa małe życia – nie mogłam popełnić błędu. Dlatego dziesiątego dnia wojny, po kolejnym upadku części rakiety gdzieś na pobliską ulicę, podjęłam decyzję o ukryciu moich dzieci w bardziej niezawodnym miejscu niż piwnica – o wywiezieniu ich z Ukrainy. Patrzyłam na mój dom, mój ogród, który czekał na wiosnę i nawet nie podejrzewałam, że tej wiosny nie będzie miał kto o niego zadbać. Moje przebiśniegi… Nie wiedziałam, czy będę mogła wrócić, czy w ogóle będzie do czego wracać. Przypominały mi się filmy o Prypeci.
Smutek we mnie był przytłaczający, ale świadomość, że istnieje zagrożenie życia moich dzieci, brała górę.
Zadzwoniłam na stację kolejową – okazało się, że nie ma biletów na najbliższe dwa tygodnie. Są natomiast pociągi ewakuacyjne, do których trudno się dostać, ale nie jest to niemożliwe. Spakowałam całe życie w dwa dziecięce plecaki i jeden dla dorosłego i wyruszyliśmy w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca.
Nie mieliśmy jasnych planów, ale słyszałam, że są też autobusy ewakuacyjne do Polski. Póki co nie było żadnego. Zrobiło się ciemno.
Około godziny 19.00 nieoczekiwanie na stację wjechał jeden z pociągów ewakuacyjnych (one nie miały rozkładu jazdy, odjeżdżały, gdy tylko zebrała się określona liczba osób). Ktoś krzyknął z przedziału, że mają jeszcze miejsca. Weszliśmy całą grupą do przepełnionego wagonu – było nas razem 16 osób (w tym 7 dzieci). Podróż trwała 16 godzin. Miałam do dyspozycji jedno miejsce – jakieś 30 centymetrów dolnej półki na nas troje. Córka spała na moich plecach, a syn na nogach. Jak przez mgłę pamiętam, jak przesiedliśmy się do autobusu we Lwowie – tam każdy miał swoje miejsce i udało nam się zasnąć. Byłam bardzo zmęczona, więc kiedy pani ze straży granicznej sprawdzała moje dokumenty, przez ponad minutę nie mogła mnie dobudzić. Podejrzewam, że nieźle ją przestraszyłam.
Gdy przekroczyłam granicę, zdałam sobie sprawę, że jesteśmy bezpieczni. Ale wraz z tak długo wyczekiwaną ulgą, jak kamień spadła na moje serce świadomość, że nie ma nas już w domu. Kiedy dotarliśmy do punktu pierwszej pomocy… Nie potrafię nawet znaleźć odpowiednich słów, żeby to opisać. Mnóstwo zdesperowanych, zbolałych, wyczerpanych ludzi, a naprzeciw nich wolontariusze, lekarze i ludzie, którym po prostu zależy. Nie wiem skąd brali siły, słowa i emocje, żeby swoim światłem zagłuszyć strach w oczach tych wszystkich ludzi i dodać im wiary – potrafili doradzić, wytłumaczyć, uspokoić. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że rozmawialiśmy ze sobą w różnych językach.
Podobno w takich chwilach ludzie potrafią rozmawiać swoimi duszami. Dostałam tam więcej, niż się spodziewałam.
Moje dzieci były badane przez lekarza (w czasie nalotów przez 10 dni ukrywaliśmy się w piwnicy i chociaż starałam się ogrzać dzieci grzejnikiem i otulałam je kocami, to i tak zimno odcisnęło swoje piętno na ich samopoczuciu), otrzymały lekarstwa i zabawki. Córka otrzymała miękką lalkę, a syn białą owieczkę. Kochają je i chronią do dziś. Nie wiem, od kogo dostaliśmy te zabawki, ale ktokolwiek je dał, może być pewien, że trafiły w ręce kochających opiekunów. Otrzymaliśmy też środki higieny osobistej, odzież, jedzenie, kawę. Wszystko było tak potrzebne – nie wzięłam w podróż niczego, co mogłoby zająć moje ręce. Ręce musiały być wolne, abym mogła trzymać swoje dzieci. One były najważniejsze.
Jakie to więc było miłe i ważne, że wszystko, co było mi potrzebne, dostałam. Dało mi to poczucie pewności, poczucie, że nie zostanę porzucona, poczucie ogromnego wsparcia. Zjedliśmy pysznie, a potem odebrał nas i jeszcze jedną rodzinę (matkę z dwójką dzieci) pan Oleksandr i pojechaliśmy do Bydgoszczy. Oleksandr jest Ukraińcem mieszkającym w Polsce ponad 10 lat. Powiedział, że zabierze nas w miejsce, w którym moglibyśmy zamieszkać.
Osiem godzin później samochód zatrzymał się w pobliżu bazyliki św. Wincentego a Paulo. Ten budynek prawdopodobnie na zawsze zakotwiczy w mojej pamięci. Gdybym miała stworzyć album ze zdjęciami miasta, bazylika znalazłaby się na stronie tytułowej. Tam zatrzymała się Marina ze swoimi dziećmi. My mieliśmy jechać dalej. Z tego co zrozumiałam, nie mieli jednak jeszcze dla nas domu, więc czekaliśmy w biurze, gdzie zaczęli gromadzić się najbardziej punktualni pracownicy. Czułam się trochę skrępowana, bo każdy, kto przyszedł, również starał się pomóc. Przywieźli nam odzież, artykuły papiernicze, chemię gospodarczą. Nie mogłam niczego odmówić, wiedziałam, że przywozili nam to wszystko ze szczerego serca, tylko dlatego, że czekaliśmy w ich biurze. Po około dwóch godzinach wyjechaliśmy najedzeni, z trzymiesięcznym zapasem środków higienicznych, ubrani na całą wiosnę i gotowi do szkoły (choć do szkoły zostało jeszcze pół roku :)).
Zamieszkaliśmy w domu Asi, Wojtka i ich 2,5-letniego syna Szymona. Był to piętrowy dom we wsi Strzelce Górne. Szczerze mówiąc, od pierwszych sekund byłam zaskoczona, że ludzie sukcesu, którzy mają małe dziecko, przyjęli do swojego domu „Bóg wie kogo”. Bo tak naprawdę nie mieli pojęcia, kto zamieszka w ich domu.
Kiedy nakrywamy stół do wieczerzy wigilijnej, zawsze stawiamy dodatkowe nakrycie. Mówimy, że to dla nieoczekiwanego gościa, który zapuka do naszych drzwi, gdy nie będzie miał gdzie spędzić wigilii. Pytanie – ile osób faktycznie wpuściłoby takiego gościa do swojego domu? Myślę, że ta rodzina bez wątpienia by wpuściła.
Pierwsze słowa powiedziane przez właściciela domu brzmiały: Nasz dom jest twoim domem. Dopóki żyję, będę pamiętała o dobroci naszych gospodarzy i starała się ich naśladować. Ci ludzie bardzo nas wspierali, pomogli załatwić wszystkie sprawy związane z dokumentami. Bardzo się bałam, że dzieci mogą coś zepsuć w ich domu, że nabrudzimy. Dlatego, choć byli niezwykle gościnni, nie zostałam długo w ich rodzinie. Miałam trochę oszczędności, więc po dwóch tygodniach pobytu w ich uroczej rodzinie zaczęłam szukać mieszkania do wynajęcia. Oczywiście pomogli mi – zadzwonili, pojechali ze mną obejrzeć, pomogli w podpisaniu umowy najmu, a potem także w umieszczeniu dzieci w przedszkolu. Pierwszego dnia do przedszkola zawiózł nas pan Wojtek. Ten gest był bardzo symboliczny. Jak rodzice odprowadzali swoje dzieci, tak on odprowadzał nas do samodzielnego życia.
Nie śmiałam więcej przeszkadzać im swoimi problemami.
Zaczęłam szukać pracy. A jednocześnie wokół wiosna w pełni. Rozkwitły kwiaty, pojawiły się pierwsze roślinki, a mnie właśnie wtedy ogarnęła nieopisana tęsknota. Tęskniłam za „moją”wiosną, za „moimi” kwiatami. Tak bardzo chciałam zobaczyć, jak „moja” trawa zazieleniła się. Płakałam każdego dnia. Pomyślałam o „moich” kwitnących tulipanach i szlochałam. Tak bardzo tęskniłam za domem.
Jak wszyscy, których wojna zmusiła do opuszczenia Ukrainy, miałam nadzieję, że szybko wrócę. Ale im więcej czasu mijało, tym bardziej stawało się jasne, że „wkrótce” będzie musiało czekać bardzo długo. Ciągle jednak nie kupowałam niczego, bez czego moglibyśmy się obejść. Żadnych dodatkowych naczyń, żadnej odzieży, żadnych zabawek. Starałam się mieć dokładnie tyle rzeczy, ile zmieściłoby się w walizce. Bo przecież nie jesteśmy tu na długo.
Dostałem pracę w kawiarni. Pomagałam w przygotowywaniu obiadów. Mój szef pytał mnie prawie codziennie:
– Żyjesz? – na co otrzymywał suche – Czasami.
Cały zespół starał się mnie wspierać i pocieszać. Oni w głębi duszy wiedzieli, że ich dobre słowa raczej nie ukoją mojej tęsknoty, a ja z kolei udawałam, że trochę mi lepiej, żeby nie litowali się. Tak naprawdę płakałam przez cztery miesiące.
Potem zaczęły pojawiać się informacje, że w Ukrainie od 1 września szkoły mogą być otwarte w pełnym wymiarze godzin. Zatliła się we mnie myśl o powrocie do domu.
Jednego dnia jechałam, drugiego zostawałam. Decydujące było wspomnienie tych pierwszych godzin świadomości, że rozpoczęła się wojna. Czy mam znów obudzić dzieci, czy niech już będzie jak będzie, byle dzieci nie odczuwały strachu? Ostatecznie zdecydowałam, że nie zabiorę dzieci do domu, dopóki wojna się nie skończy. Są ważniejsze niż moje tęsknoty, uczucia i ambicje. Co zaskakujące, po podjęciu tej decyzji odżyłam. Pojawiła się chęć nauczenia się czegoś, pójścia naprzód. Poszłam na kurs polskiego, zaczęłam się często uśmiechać, nawet pomalowałem usta, zaczęłam szukać bardziej obiecującej pracy, zapisałam się do szkoły policealnej, złożyłam dokumenty konieczne do uzyskania pozwolenia na pracę zgodną z moim wykształceniem. Kupiłam też chochlę, dodatkowe kubki (dla gości) i klocki Lego.
Minął rok. Pogodziłam się z faktem, że zostanę trochę dłużej. Ale tęsknota za moim domem, moją ziemią nie opuszcza mnie. Myślę, że ludzi można porównać do roślin. Niektórym udaje się zakorzenić w sprzyjających warunkach, a niektóre rodzą się z nasion i nie tolerują przeszczepów. Tęsknię ciągle za „moją” wiosną. I ciągle we mnie głos jakiś wciąż szepcze, że jeszcze trochę i wrócimy.